Maćkowa wyprawa za ocean (1998)
artykuł czytany
3123
razy
Szybko pożegnaliśmy się z wygodną autostradą już w Douglas, skierowaliśmy się stanową szosę 50 wiodącą do Gilette. Na szybkości jednak nie ucierpieliśmy, stanowa szosa jest równie gładka jak autostrada, tyle że mniej na niej services, brakuje też rest areas, czyli punktów postoju, gdzie można odpocząć, załatwić potrzeby fizjologiczne, kupić coś zimnego do picia i poradzić się dyżurujących informatorów o dojazdy czy miejsca godne zwiedzenia w okolicy. Wszystkie autostrady w USA porażają swoja czystością, nie uświadczy się papierka czy puszki walającej się na jezdni. Cóż, przepisy są tu srogie, co jakiś czas migają znaki ostrzegawcze o kontroli czystości trasy. Za wyrzucenie papierka można zabulić nawet tysiąc dolarów, a 'public urinate' kosztuje conajmniej 80 dolców. Dalsza trasa wiodła przez równiny w pełnym słońcu. Jedynym towarzystwem były furgoniki farmerów i wszechobecne, przetaczające się z hukiem rozgrzane wielkie ciężarówki, nie zważające na nic co przed nimi. Niektórzy kierowcy truckow zabawiali się markowaniem spychania nas na pobocze ale na szczęście niezbyt bezpieczne te zabawy zdarzyły się tylko kilka razy. Drogę urozmaicały tez rozkawałkowane kołami zwierzaki, z reguły szczury piżmowe i szopy.
Około 17-tej dotarliśmy wreszcie do podnóży Black Hills, stąd już blisko było do samej wieży. Wyobrażałem sobie ją jako sporo większą, choć gdy dotarliśmy do jej podnóża, zachwycił mnie jej ogrom. To właściwie jest bazaltowy słup podmorskiego wulkanu powstały 3 miliony lat temu. Pobrużdżony odpadającymi kawałkami i ścięty płasko przypomina kikut Juranda ze Spychowa lub olbrzymi komin. Wygląda posępnie i groźnie, dlatego wciąż jest świętym miejscem dla tutejszych Siuksów oraz wyzwaniem dla żądnych wrażeń alpinistów, wspiać się bowiem na 300 metrów pionowej ściany jest wyczynem.
Porobiłem sporo zdjęć wieży, a warto było bo skała zmienia barwę w zależności od pory dnia i od kąta padania światła. Pod wieczór góra była piaskowo-zielona a o zmroku ciemnoszara. Kolumna mierzy sobie 290 metrów a od zalesionego podnóża doliczyć trzeba kolejne 180. Łącznie wierzchołek wznosi się na 1500 m/npm. Mimo, że jest to pierwszy pomnik przyrody, ustanowiony przez kongres już w 1906 roku, dopiero jednak film Spielberga 'Bliskie Spotkania Trzeciego Stopnia' rozsławił Diabelską Więżę na cały świat. I od tamtej pory jest ona sporą atrakcją turystyczną, jednak tylko dla najwytrwalszych. Widzieliśmy zwiedzających z bardzo odległych stanów, także wszechobecnych Japończyków włażących gdzie tylko się dało. Znów złośliwie używać zaczęliśmy określenia 'żółta zaraza' i doprawdy nie bezpodstawnie. Turyści z Japonii i Chin uznani są bowiem za najbardziej uciążliwych dla otoczenia na świecie.
Dość szybko zaczęło zmierzchać, trzeba było wiec znaleźć miejsce do noclegu, postanowiliśmy spać pod Devils Tower skoro już tu jesteśmy. Nieco czasu zajęło nam zdobycie prowiantu i gdy usadowiliśmy się na campingu, zapadł już zmierzch. W nocy przeszła obok nas burza, błyskawice wspaniale oświetlały skałę, mieliśmy dzięki temu dodatkową atrakcję - przedstawienie 'światło i dźwięk'. Wbrew ostrzeżeniom strażniczki, nie padało w nocy - mogłem wiec położyć się spać pod gołym niebem, pod górą która wiele lat temu tak bardzo mnie zafascynowała. To miło spełnić zachciankę z dzieciństwa, która z góry była skazana na niepowodzenie.
Wycieczka do Badlands.
Noc pod gołym, burzowym niebem przeszła pod znakiem lęku o wizytę grzechotnika w moim śpiworze. Budziłem się też co jakiś czas z powodu wiatru oraz gorącą. Olek użyczył mi swojego śpiwora - nie wiem z czego był zrobiony, bo pociłem się niemiłosiernie, wręcz musiałem rozpinać śpiwór. Ale obudziłem się na czas, na wschód słońca pod Devils Tower. Warto było niedospać, gra świateł poranka na zastygłej magmie kolumny godna była uwiecznienia na kliszy fotograficznej, nie mówiąc już o wspomnieniach - tego się nie zapomina.
Około 6-tej wyjechaliśmy w dalsza trasę; zatrzymaliśmy się na chwilę obejrzeć kolonię piesków preriowych. Małe zwierzaki, oswojone z ludźmi dopuszczały nas na bardzo bliską odległość pozwalając się fotografować. Jako że wyszczekane gryzonie nie chciały robić nic więcej, poza wpieprzaniem trawy, szybko nam się znudziło łażenie za nimi i wysłuchiwanie pyskowania na nasz temat zapewne.
Skierowaliśmy się w stronę Mount Rushmore, zachciało mi się bowiem obejrzeć głowy prezydenckie wykute w litej skale za pomocą dynamitu i dłuta przez niejakiego Borgluma, wyznawcę credo, że sztuka amerykańska powinna być równie monumentalna jak amerykańskie życie. "Dzieło" kosztowało prawie 100 tysięcy ówczesnych (lata 1927-1941) dolarów a zostało wykonane w 90% dynamitem. Mało w tym artyzmu, więcej hołdu technologii, ale Rushmore National Monument robi wrażenie co najmniej interesujące. Można je porównać z komunistycznymi pomnikami Lenina, Stalina czy Kim-Ir-Sena, to jednak bije pozostałe na głowę swoim rozmachem. Każda z głów ma po 18 metrów wysokości, zostały kute przez 6.5 roku ale twórca ich nie zdołał doczekać odsłonięcia. Dzieła dokończył syn a od samego początku monument jest główną atrakcją Południowej Dakoty, który to stan dodatkowo ma jeszcze inna wielka głowę, wodza Siuxów - Szalonego Konia. Twarz jest kuta przez Indian jakby w odpowiedzi na pomnik Białych Ojców z Waszyngtonu. Projekt i wykonanie zapoczątkował na prośbę Indian bostończyk polskiego pochodzenia, Korczak Ziółkowski. Budowę zaczęto w 1939 roku i trwa ona do dziś, jako że ma to być największy pomnik świata. Dumni Indianie nie starają się o żadne rządowe dotacje, całość programu jest wykonywana z darowizn innych plemion oraz z datków zwiedzających. Niestety, do tego monumentu nie dotarliśmy.